Korn - The Serenity of Suffering - recenzja
- Michał Arkit
- 19 wrz 2017
- 2 minut(y) czytania
Cofnijmy się w czasie o około rok, kiedy to światło dzienne ujrzał ostatni album Korna. Poprzednie wydawnictwa - The Path of Totality oraz The Paradigm Shift, były uważane za spory regres w twórczości nu-metalowego zespołu. Niektórzy czepiali się eksperymentów z elektroniką, inni narzekali, że na TPS słuchać jeszcze pozostałości po wpływach Skrillexa. Aż nagle...

...wychodzi Rotting in Vain. Wszyscy patrzą z zaskoczeniem na grupę z Bakersfield. Korn wrócił do korzeni. Pierwszy singiel naprawdę bardzo mocno przyniósł klimat Untouchables, niepozbawiony jest również typowych dla Korna elementów takich jak scaty. Pamiętam to jak dziś, jak po raz pierwszy usłyszałem ten moment, szczęka mi opadła do samej ziemi. Jednak to nie koniec, bo następny singiel - Insane - był również powrotem do starych, dobrych czasów, ale jednak czegoś takiego w długoletniej historii Korna nie słyszeliśmy. Taki powiew świeżości ze świetnymi elementami psychodeli (w końcu jak inaczej określić ten śmiech Davisa?). No i numer trzy - A Different World - czyli kolaboracja dwóch gigantów metalu, Jonathana i Coreya Taylora. Również bardzo efektowny kawałek, choć troszkę mniej zaskakujący od reszty. Tak czy siak, nie można było mieć wątpliwości, że Korn uderza z czymś mocnym, co budowało hype na nowe wydawnictwo.
Dziś, po prawie roku od wydania "sosu" wrażenie jest takie samo. Jest ciężko i nisko, tak jak Korn grał za czasów Issues czy Untouchables. Mamy do czynienia z mocnymi, wgniatającymi w fotel riffami, które pieszczą nasze uszy. Znajdziemy na trackliście wolniejsze (nie mylić ze "spokojniejsze", bo dalej pozostaje klimatyczna, mroczna atmosfera, jaką zawsze raczył nas Korn) utwory takie jak "Black is the Soul" czy "When You're Not There", które nie tracą w porównaniu do dynamiczniejszych i bardziej złożonych wałków pokroju "Take Me" czy "Next in Line". Na każdym kawałku mamy solidne, gitarowe granie, nastrojową atmosferę i genialną technikę Jonathana, który jak zwykle nie zawodzi świetnymi partami wokalnymi.
Zagorzali fani Korna na pewno mają zagwozdkę, oceniając ten album. W końcu poza lekkimi powiewami świeżości nie ma nic nowego, większość z tego, co słyszeliśmy, było już w zasięgu naszych uszu. Widać też ewidentną prostotę kompozycji - możnaby rzec że wszystkie piosenki z Serenity of Suffering są pisane na tym samym patencie: budujące, nastrojowe intro, potem naprzemiennie zwrotki i refreny, bridge niepozbawiony psychodelicznych elementów i znowu refren. Ale hej, to przecież Korn! Ich fenomen nie polega na zdumiewającej technice, ale na prostocie i nastrojowości, która zostawia ślad w naszych mózgownicach, przez co ich utwory same nam się nucą. I na tym albumie to mamy w całej swojej okazałości i świetności.
Osobiście, uważam że The Serenity of Suffering to kwintesencja Korna oraz zakończenie eksperymentów, a co za tym idzie, manifestacja powrotu na dawne tory. Mamy do czynienia z bardzo dobrym, ciężkim i cholernie klimatycznym albumem, który na pewno spodoba się każdemu, kto zapętlał na swoim odtwarzaczu albumy Davisa i spółki wydane zaledwie kilkanaście lat temu.
Moja ocena: 8,5/10
コメント