The Black Dahlia Murder - Nocturnal - Recenzja
- Marcin Nader
- 18 wrz 2017
- 4 minut(y) czytania

(To moja pierwsza recenzja kiedykolwiek, więc mam nadzieję, że Was nie zawiodę, drodzy Czytelnicy i Czytelniczki. Recenzja ta została napisana z okazji 10-lecia tego oto dzieła. Ale najpierw kilka zdań wstępu, zanim zacznę swój wywód.)
Do łamiprąciów z Detroit byłem zawczasu dość sceptycznie nastawiony. Z ich twórczością zaznajomiłem się poprzez materiał, na którym Trevor Strnad (wokalista) przywdziewał jeszcze emo-podobną grzywkę, a cały image Dahlii z tamtych czasów (zdjęcie załączone) nie wyróżniał się spośród całej ówczesnej fanfaronady, którą była scena reprezentująca gatunek metalcore, pijąca niewdzięcznie ze świętego Graala, jakim jest „Slaughter Of The Soul”, autorstwa At The Gates. Materiał z Unhallowed i Miasmy nie podszedł mi wtedy do gustu ze względu na (według mnie przynajmniej) zbyt słabą, papierową surowość produkcji i niezbyt urokliwymi zdolnościami wokalnymi, jakimi popisywał się Trevor, a przede wszystkim aż nazbyt wyraźnymi nawiązaniami do twórczości At The Gates. Od tamtego czasu zespół The Black Dahlia Murder był dla mnie niczym niż kolejnym metalcore/deathcore'owym gniotem ukrytym pod cukrową posypką z melodic death metalu i niechętnie patrzyłem na ich twórczość, członków, a przede wszystkim fanbase.

Do czasu. Do czasu, kiedy pewnego pięknego dnia ze swoją dziewczyną zawędrowaliśmy do antykwariatu w centrum miasta i tam pomiędzy całymi półkami płyt, znalazłem ten oto album, Nocturnal. Pomyślałem sobie „dwie dychy... pamiętam ich materiał, ale ta okładka aż krzyczy „Necrolord”, a Necrolord nie robi okładek do byle czego”. A co mi tam, wziąłem. A kiedy wróciłem do domu, odtworzyłem. I... Po przesłuchaniu całego albumu, nawet nie wiedziałem, czy mam ochotę brać się za słuchanie czegokolwiek innego. „Ja pierniczę, jest NIEMOŻLIWYM, że to ta sama kapela, którą znam z tego, co usłyszałem przedtem. To jest J A K O Ś C I O W E!"

Pierwsze co zaskoczyło mnie w tym albumie, to klimat, w jaki ten album potrafi nas wrzucić. Tak, WRZUCIĆ. Już od pierwszych sekund po intrze „Everything Went Black” czuć smród lovecraftiańskiego klimatu grozy i strachu na wskroś z klasycznymi amerykańskimi horrorami, co jest dosyć ciekawą mieszanką jak na dzisiejsze czasy. Instrumentalnie, od samego początku uderza w nas z całą majestatycznością sposób, w jaki Brian Eschbach (gitarzysta rytmiczny) i John Kempainen (gitarzysta solowy) łączą swoją grę w jedną, spójną harmonię, której nie powstydziliby się neo-klasycystyczni kompozytorzy. Z czego drugi (John), nie stosuje masturbacji po gryfie – powiedziałbym, że wręcz oszczędza na mięśniach opuszków palców swojej lewej ręki, ale jakim pysznym, MAJESTATYCZNYM, epickim kosztem! Bas Ryana Williamsa (basisty, oczywiście), siedzi spójnie w miksie, nie wychylając się za bardzo, ale zostawiając wyraźny, metaliczny posłuch, taki jaki w metalu powinien być (przynajmniej moim zdaniem) wszędzie. Praca Shannona Lucasa (perkusisty) nie zakłóca przekazu, blast beaty zostają na szali ułożone na tym samym poziomie, co podstawowe beaty i tymczasowe groove'iaste pogrywki do smaku, żeby nie było nudno. (Kto by pomyślał, że to hardcore'owiec uprawiający za młodu typowe tuca-tuca-tuca?)
Trevor Strnad (wokalista) w końcu przyłożył się do swojego dzieła i nadał swojemu warczeniu więcej charakteru, uczucia, wyrazistości. Ale panie i panowie, z jaką łatwością potrafi tam przerzucać się pomiędzy tradycyjnym growlem a melodeathowym skrzekiem (patrz. Virally Yours, mój ulubiony kawałek z tej płyty), to samym weteranom sceny death metalu powinno gatki z impetem zerwać z tyłka i zrzucić je gdzieś kilometr dalej, na czubku pobliskiej parafii. Jako całość, każdy finezyjnie skomponowany utwór jest wypełniony po brzegi brutalnością, jak średnio wysmażony stek z idealnie krwistym i soczystym wnętrzem.
Miejscowe porównania do At The Gates (co już wspomniałem wcześniej), miejscami też The Haunted, Dissection czy nawet Carcass (spójrzcie na prawą rękę Trevora na pierwszym zdjęciu... to się nazywa oddanie) nie są tu przypadkowe, jednakże Dahlia nie gryzie już całej ręki, gdy ww. kapele dają im przysłowiowy palec. Cieszy mnie, że w końcu chłopaki postanowili przekuć swoje dotychczasowe wpływy w coś, na co spokojnie bez obaw o zrzyny mogli przyczepić etykietkę ''melodic death metal'' pod szyldem The Black Dahlia Murder. Ja jestem z tego faktu niewyrażalnie dumny.

Co album robi dobrze: - „all killer, no filler”. Każdy, dosłownie KAŻDY kawałek posiada idealnie równy wkład w wokal, gitary, bębny, bas i mastering – wszystkie składniki niezbędne do stworzenia muzycznego złota okraszonego szafirami. - Ten album jest przede wszystkim zbalansowany na szali feeling/technika i nawet przez moment nie kieruje się taktyką horror vacui, gdzie wpycha się co da, ile da. - Ogromny krok naprzód w kwestii masteringu – wszystko jest klarowne, przejrzyste, nikt nie wchodzi sobie w drogę swoim przysłowiowym skrobaniem rzepki. - Także ogromny krok naprzód w kwestii techniki wokalisty. - Necrolord. Tak, ten sam Necrolord, spod którego pędzla światło dzienne ujrzały okładki takich legend jak Emperor czy Dissection, także przyczynił się swoją pracą do tego, że Nocturnal obecnie jest postrzegany jako arcydzieło. Co mogłoby być lepsze: - Ten album, mimo że ma prawie 35 minut, to jest po prostu za krótki. Ale zapewne powiedziałbym to o każdym albumie, który połechtał mnie w okolicy łechtaczki mojego gustu, więc nie liczyłbym tego jako minus w jego pełnej definicji. - Ten album ma tylko 35 minut, co jest stanowczym minimum w kwestii dzisiejszego metalu, no ale cóż. - Wspominałem już, że ten album jest dla mnie stanowczo za krótki?
Reasumując, Nocturnal to po prostu KLASYK. Jeden z lepszych, o ile nie najlepszy, album reprezentujący metal XXI wieku. 35 minut czystego, pełnego zarówno melodyjnego, majestatycznego solówkarstwa i szkoły riffów, jak i śmiercionośnego, ho wpierdolu (pardon my French, tu się nie da inaczej tego opisać). Nocturnal jest dla Dahlii punktem wybicia, istną trampoliną, którą poszybowali hen ku górze drabiny sukcesu metalu XXI wieku. Fanom starej szkoły – polecam, głównie jako osłodę po pierwszych dwóch niewypałach. Fanom nowej szkoły – polecam, głównie jako jeden z niewielu przykładów wyjścia ze sztampy.

P.S. Wciąż nie rozumiem, po jakiego grzyba okładkę Miasmy zdobi panorama losowej amerykańskiej metropolii. A znalazłem ten album, o dziwo, krótki czas po Nocturnalu, w tym samym antykwariacie. A kupiłem go jako symbol wsparcia. BLAST FIENDS, UNITE!
Moja ocena: 9,5/10
Comments